Halina, 74 lata
Rak trzonu macicyPo raku pozostało mi zaledwie pięć dziurek w brzuchu.
Nie ma co się rozczulać nad sobą. Na operację do krakowskiego Szpitala na Klinach pojechałam sama w pendolino. Cztery dni po zabiegu wróciłam do Warszawy, też sama, i też pociągiem. W Warszawie odebrała mnie koleżanka – opowiada nam 74-letnia pani Halina.
I nie widzi w tym problemu, bo raz, że nie bardzo ją bolało, a po drugie inni pasażerowie pomogli jej wchodzić i wychodzić z niego. Z jazdy pociągami do Krakowa w ogóle nie robi sprawy. Na radioterapię też nimi jeździłam. – Dwie i pół godziny i już jestem w Krakowie. Potem do centrum radioterapii i potem znów do Warszawy – opowiada.
Pani Halina jest już rok po operacji na raka endometrium. O tym, że jest chora dowiedziała się – jak mówi – przez przypadek. – Pojechałam na rutynowe badania, do instytutu w Warszawie. Bo ja mieszkam pod Warszawą. Nie miałam żadnych objawów, do ginekologa poszłam profilaktycznie, bo badałam się zawsze co dwa lata, tylko przez pandemię miałam dłuższą przerwę. Okazało się, że mam polipy, które trzeba usunąć. Usunęli mi je, a wycinki posłali do dalszych badań. Cały zabieg usunięcia polipów – był bardzo krótki – wspomina pani Halina.
Wróciła do domu, około trzy tygodnie, może cztery po zabiegu odebrała alarmujący telefon ze szpitala, w którym się leczyła. Jego pracownicy powiadomili ją, że w usuniętych polipach wykryto komórki nowotworowe. – Rozmowa może trwała pięć minut. Tak dowiedziałam się, że mam raka. Że tych komórek co prawda nie było dużo, ale były. Dostałam też radę, żebym sobie szybko znalazła szpital onkologiczny, bo trzeba się pilnie operować – mówi.
Perspektywa, w której mam mieć pocięty cały brzuch była dla mnie nie do przyjęcia. Ze względu na to, że mieszkam sama, ma też inne choroby, między innymi chore serce. – Wróciłam do domu i zaczęłam zastanawiać się, co z tym wszystkim robić – przecież nie mogę się rozłożyć na tygodnie w łóżku. Czy szukać miejsc, gdzie operują laparoskopowo? Czy może sprawdzać jeszcze inne opcje?
W internecie trafiłam na opis operacji usunięcia macicy, czyli histerektomii takiej, jak ta, którą trzeba było zrobić i u mnie. Inna kobieta opowiadała, że była operowana robotem.
Może więc ten robot to też wyjście dla mnie? – zaczęła zastanawiać się pani Halina. Najbliższa placówka w stosunku do miejsca zamieszkania pani Haliny, która ma robota znajdowała się w Wilanowie. Za ginekologiczną operację onkologiczną trzeba tam zapłacić ok. 40 tys. zł.
– Złapałam się za głowę! Nie miałam takich pieniędzy. Szukałam w internecie dalej i wtedy trafiłam na krakowski Szpital na Klinach, który też miał w ofercie zabiegi z robotem, ale finansowane z grantu Unii Europejskiej. Czyli dla pacjentek za darmo – opowiada pani Halina.
Pani Halina za nic nie chciała mieć pociętego brzucha, tak jak to się robi w klasycznych operacjach, więc zadzwoniła do Krakowa. Umówiła się na przekazanie wyników badań, wykonała kolejne i czekała na decyzję, czy zostanie zakwalifikowana do unijnego programu. Długo nie czekała.
– Zadzwonili dosłownie w pół godziny. Powiedzieli, żeby przyjeżdżać jak najszybciej. Dowiedziałam się, że to początki raka, ale i tak nie ma na co czekać. Trzeba usuwać. No i mieli rację – konkluduje pani Halina.
W listopadzie ubiegłego roku kupiła bilet na pendolino, wsiadła do pociągu i przyjechała do Krakowa. Do Szpitala na Klinach.
– Ależ w nim dbają o tych pacjentów! – nie może się do dziś nadziwić. – Tam jest taka opieka, że człowiek nawet, jeśli się boi to i tak ufa. Inna sprawa, że ja to się bardziej bałam o serce, niż tego raka. Do tego mam duży problem z biodrem i zwyrodnienie kręgosłupa – wylicza.
– Po operacji obudziłam się przeszczęśliwa. Nic mnie nie bolało, to znaczy prawie nic. W każdym razie nie za specjalnie. Jeden dzień byłam pod kroplówkami, a potem to już się chciałam zerwać i lecieć. Ale odczekałam w szpitalu tyle, ile trzeba, czyli zaledwie kilka dni. Znów wsiadłam do pociągu i wróciłam do Warszawy – opowiada.
Pani Halina jest samodzielna – nikt mi nie towarzyszył, ani w drodze do szpitala, ani w powrocie do domu. Dopiero w Warszawie odebrała mnie koleżanka. Czy się nie bała sama jechać, tak od razu po operacji? -pytamy. – A bo te kobiety to takie panikary niektóre są. Całe życie byłam niezależna. Nawet koleżankom opowiadałam o chorobie dopiero po zabiegu. Nie radziłam się nikogo, bo przecież człowiek ma swój rozum, to moja decyzja – wyjaśnia swoją postawę.
Śmieje się, gdy mówi, że czuła się w tej powrotnej podróży jak dama. Bo inni pasażerowie podali rękę, bo wsiąść do pociągu było ciężko. Bagaż podnieśli – jej nie wolno było dźwigać. Kolana pozwali rozprostować w podróży.
No i był jeszcze pan Grzegorz. Taksówkarz. Gdzież by bez niego! Pani Halina mówi, że w życiu trzeba się dowiadywać i rozpytywać. Więc zanim w dniu operacji wysiadła z tego pendolino już czekał na nią zamówiony pan Grzegorz. Zawiózł ją do szpitala, odebrał po operacji i odwiózł na pociąg.
– Gdy zadzwonili, że po zabiegu potrzebna będzie radioterapia – trzy dawki – schemat działania już był gotowy. Jak pan Grzegorz nie mógł po mnie podjechać, to podsyłał kolegów. Zawsze na mnie czekali. Wieźli do Centrum Radioterapii w Krakowie i odbierali po radioterapii- opowiada.
Kobieta stwierdziła bowiem, że jak już ja tak dobrze zoperowali, to tego Krakowa trzeba się już trzymać. Nawet przy tej radioterapii, choć znalazłaby takie same świadczenia bliżej domu. A że w przeciwieństwie do innych osób po radioterapii, które cierpią z jej powodu, to ją nawet głowa specjalnie nie bolała. Dlatego przyjazdy nie były, aż tak uciążliwe.
– Tak naprawdę najgorzej było z tymi naświetlaniami. Trzeba było prawie dwie godziny leżeć na płasko. A ja mam takie zwyrodnienia kręgosłupa, że nie mogę wytrzymać długo bez ruchu. A tu trzeba było – wspomina.
Pani Halina nie może się uporać z bólem kręgosłupa, myśli o kolejnej operacji. Z perspektywy czasu widzi natomiast, że gdy dowiedziała się o raku enometrium to nie do końca zdawała sobie sprawę, z jakim niebezpieczeństwem to się wiąże. Że ta choroba stanowi dla niej śmiertelne zagrożenie. Sprawy potoczyły się trochę same, tak z rozpędu: diagnoza, internet, robot, pociąg, radioterapia.
– Gdybym poczekała dłużej, nie wiem co by było. Może byśmy dzisiaj nie rozmawiali. A tak to moja choroba i mój stan świadczy o tym, że z raka się wychodzi. Kobiety nie bójcie się i badajcie się – przekonuje.
Pani Halina od operacji była już na kilku konsultacjach w Krakowie. Za każdym razem badania pokazują, że raka nie ma. Jak mówi, przy kolejnej wizycie w szpitalu, pan Grzegorz zawiezie ją też do sanktuarium w Łagiewnikach. Jako osoba wierząca chce podziękować za łaski: – Już się ofiarowałam i słowa trzeba dotrzymać!