Maria, 60 lat
Rak trzonu macicyRak endometrium. Całe życie czekałam na taką miłość i wymarzony dom. Czy rak obierze mi szansę na szczęście?
Moje marzenie: stoję na antresoli w nowym domku, patrzę w dół: ogień pali się w kominku, choinka błyszczy, Wigilia nakryta. Córka, wnuk, ukochany mężczyzna już przy stole. Boże, czy ja dożyję najbliższych świąt?!
Pani Maria z Dolnego Śląska: – Pod koniec kwietnia, albo już nawet maj to był, wdało się krwawienie. Poszłam do lekarza pierwszego kontaktu, do ginekologa zresztą też. A ginekolog po zbadaniu mi mówi, że nie widzi nic niepokojącego. Zapamiętałam jego słowa: „jest czyściutko”. Ale ja nadal krwawiłam. Znów trafiłam do lekarza, robili mi posiewy, dwa razy dostałam antybiotyki. Bo podobno z pęcherzem moczowym coś było nie tak.
Pani Maria znów trafia do ginekologa, od którego dowiedziała się, że wszystkie dolegliwości, które zgłasza to menopauza i tyle. Maria ma 60 lat.
A ją bardzo bolało w prawym boku. Coraz bardziej. Tak bardzo, że funkcjonowała już tylko na lekach przeciwbólowych. Podczas kolejnych badań okazało się, że został u niej wykryty polip, dlatego ginekolog wystawił skierowanie na łyżeczkowanie. Był już koniec czerwca, zabieg miał się odbyć w szpitalu w Wałbrzychu. Musiała na niego odczekać kolejne trzy tygodnie. W lipcu tam trafiła, w sierpniu dostała telefon ze szpitala, żeby zgłosiła się po wynik badania. Wyczuła, że czekają ją złe informacje.
– Rak endometrium – usłyszałam od ginekologa. A gdy zapytałam, co to znaczy usłyszałam taką odpowiedź: „rak to rak, po co to pani ma więcej wiedzieć?” – opowiada kobieta. Data operacji została wyznaczona na 15 września.
Żadnych szczegółowych informacji się nie doczekała. Sama została z ponurymi myślami, w których zadawała sobie pytanie, czy to koniec szczęśliwego życia, które wiodła od mniej więcej czterech lat. Czyli od momentu, gdy poznała swojego obecnego partnera, o którym mówi, że jest on miłością jej życia. – Mój mąż był niewierny i toksyczny. Rozwiodłam się z nim. Wiele lat byłam sama, wychowywałam córkę. A tu nagle zjawił się w moim życiu taki mężczyzna. Taki, który do mnie mówi, że choć ja mam swój dom i on swój, to musimy wybudować „nasz wspólny”. Po to tylko, żeby mógł mnie przenieść przez jego próg – opowiada Maria.
I oni ten dom zaczęli budować. W Kotlinie Kłodzkiej, z przepięknym widokiem na góry. – We wszystkie weekendy tam już jeździliśmy, żeby popracować. Robiliśmy sobie też pikniki na budowie. Piekliśmy kiełbaski na ognisku. Podczas takiego właśnie pikniku zaczęło się moje krwawienie – Maria płacze. I dalej opowiada o domu: ma mieć około 200 metrów, wysoki sufit, z kominkiem obłożonym fornirem kamiennym.
Po tej diagnozie o raku „moja psychika się posypała” – powie Maria. Zgasła. Smutna buzia, strute myśli. Życie jest bo jest. Przyjdzie się z nim pożegnać. Przestało jej zależeć na domu. Nie umiała już się cieszyć ani nim, ani „miłością swojego życia”. Była przekonana, że z tym całym pięknem będzie się musiała wkrótce pożegnać. Że nawet jeśli uda się ją jeszcze zoperować, to czeka ją cięcie, ciężka operacja, długi powrót do zdrowia. Jeśli w ogóle to nastąpi.
Na forum w internecie czytała opisy operacji innych kobiet, które się nie powiodły. Doprowadziły do komplikacji, wylewów, utraty zdrowia. Maria przestała spać, nie jadła, nie wychodziła z internetu, tylko czytała.
– To była niedziela. Siedziałam w nocy i znów czytałam. Weszłam na kolejne forum, na którym kobieta w podobnym wieku co ja i z podobnymi objawami, która była z zawodu szewcem opowiadała, jak trafiła do krakowskiego Szpitala na Klinach. Jak dobrze została potraktowana, a raka zwyciężyła. Do rana nie usnęłam z powodu kłębiących się myśli – wspomina Maria.
– W poniedziałek rano, to był 21 albo 22 sierpnia, zaczęłam szukać telefonu do tego szpitala. Znalazłam do pani Agnieszki i zadzwoniłam do niej. Usłyszałam, jakie badania są potrzebne. Ona zaczęła kierować nową batalią o moje życie. Boże, odbierała każdy telefon ode mnie! To Anioł Stróż wszystkich kobiet chorych na rakiem – nazwała ją Maria.
W końcu Maria została zaproszona do Krakowa, do szpitala. Miała być we wtorek, o godzinie 18. Bardzo dobrze to pamięta, bo wtedy miała zapaść ostateczna decyzja, czy lekarze zakwalifikują ją do unijnego programu walki z rakiem przy użyciu robota. Bała się przez całą drogę.
– I co się okazało? Ginekolog z tego szpitala mundury u mnie kupował. Tak! Bo ja wcześniej pracowałam w takiej firmie, która szyła je dla wojska, policji i lotników. I on się u mnie ubierał. Dopóki nie upadliśmy, ma się rozumieć – co odkryła pani Maria w Krakowie już podczas pierwszej wizyty.
Jeszcze zanim dostała ostateczną informację z krakowskiego szpitala „z innym sercem wracała do domu”. – Było mi tak jakoś lżej. Pewnie też dlatego, że usłyszałam, że rak u mnie nie jest jeszcze zaawansowany. I że mam szanse na zabieg robotem – wspomina.
Do zabiegu została ostatecznie zakwalifikowana, o czym dowiedziała się po kilku dniach. Zabieg w publicznym szpitalu odwołała.
– Jest już 15 września. Jestem w Krakowie. Ja i kilka innych kobiet czekamy na operacje robotyczne. Nic już nie jemy, zakładamy pończochy na zakrzepy. Jest 7.30 – przychodzi anestezjolog. Czas na salę operacyjną – wspomina Maria.
Potem – jak wszystkie pacjentki – zostaje znieczulona do zabiegu. Pamięta, że gdy się już obudziła bardzo chciało się jej pić. A jeszcze potem z pobytu w szpitalu jedzenie. Bo było bardzo dobre. – Na FB widzi się tyle zdjęć i opisów, jak źle karmią w szpitalach. A tu rarytas za rarytasem! – wspomina.
Z trudem znajduje słowa, żeby podziękować za zaangażowanie, opiekę i wsparcie wszystkim pracownikom krakowskiego szpitala. Prawie przy tym płacze.
Kilka tygodni po zabiegu pani Maria zgłosiła się do Szpitala na Klinach po pooperacyjny wynik histopatologiczny: – Wspaniała sprawa. Jestem czysta. Nie mam raka! Wracamy na budowę, Boże Narodzenie tuż, tuż…