Krystyna
Rak trzonu macicyDo przychodni szłam ze łzami w oczach, diagnoza była dla mnie jak wyrok.
Gdy usłyszałam, że mam raka endometrium, przyśpieszenie kolejnych badań dosłownie wypłakałam. Tak nie powinno być, te wyniki powinny trafiać szybciej do pacjentek – opowiada Krystyna, przedsiębiorczyni ze Szczecina, która na operacje zdecydowała się w krakowskim Szpitalu na Klinach
Są wakacje, a Krystynę niepokoją małe plamienia. Idzie do ginekologa. Ten wystawia jej skierowanie na oddział ginekologii w Szczecinie. Tam poddana jest standardowej w takich sytuacjach procedurze – łyżeczkowania. Jest sierpień 2022 roku, na wyniki badań patomorfologicznych trzeba czekać trzy tygodnie. W końcu dzwonią z kliniki, zapraszają na dodatkową wizytę, ale nie na ginekologię tylko od razu mowa o przekierowaniu do poradni onkologicznej.
– Wynik dostałam do ręki. Na tym druku przeczytałam, że to rak. Na schodach, o mało z nich nie spadłam – opowiada pani Krystyna. – Do przychodni szłam już ze łzami w oczach.
Wzięła stamtąd skierowanie, następnego dnia miała mieć kolejna wizytę. Na noc ze strachem o życie i myślami o końcu wszystkiego została sama. – Weszłam do gabinetu. Ginekolog zrobiła mi jeszcze USG, założyła kartę DILO. Miałam mieć jeszcze prześwietlenie, rezonans i tomografię. Tylko RTG był szybko, kolejne badania zabierały tygodnie. Miałam z nimi wrócić do poradni przy klinice. Ale ja się już wtedy zniechęciłam tym traktowaniem.
Pani Krystyna – po przemyśleniu sytuacji – postanowiła poinformować o wszystkim rodzinę. Do siostry zadzwoniła. Do dzieci, a ma ich czwórkę też. Potem jeszcze do rodzeństwa. To był szok dla całej rodziny. Zadzwoniła też do swojej ginekolog, tej która skierowała ją na badania do kliniki. Tylko od niej usłyszała słowa, które wlały w nią trochę otuchy: „że to jeden z lżejszych raków” i ma „naprawdę się tak nie martwić”.
Gdy siostra dowiedziała się o chorobie i traktowaniu pani Krystyny w Szczecinie, od razu siadła do internetu szukać informacji o dostępnym w Polsce metodach leczeniu takiej choroby. Od razu trafiła na wypowiedzi pacjentek, które opowiadały, jak same znalazły się w podobnej sytuacji i jak trafiły do krakowskiego Szpitala na Klinach. – Nawet nie doczytałam tego artykułu w internecie do końca. Tylko od razu wykręciłam numer i połączyłam się z Krakowem – opowiada Krystyna.
Od pracownicy szpitala dowiedziała się, jakie ma dokumenty ma zgromadzić, kiedy możliwa jest pierwsza wizyta kwalifikująca.
Choć nie miała jeszcze wyników wszystkich badań, została przyjęta. Wstępnie dowiedziała się na czym polega zabieg, jak on przebiega, jakie rezultaty są spodziewane.
– Tu, w Krakowie miałam już rozpoczętą procedurę, a w Szczecinie nadal nie było skończonych badań. Rezonans miałam w 10 dni, ale już przygotowanie opisu tomografii wypłakałam. Pociekły mi łzy, żeby on był szybciej, bo nie da się bez jednego i drugiego operować – wzdycha na wspomnienie.
Przed zabiegiem pani Krystyna miała jeszcze zaleconą wizytę u nefrologa i naczyniowca. Żeby nie być samej w tej sytuacji, wsiadła w pociąg i pojechała do Kołobrzegu, do siostry, z którą jest bardzo zżyta. – Miałam tam trochę się odprężyć. Kołduny polepić, bo ja w gastronomii działam. Zjadłam u niej śniadanie i nagle zrobiłam się taka blada, sztywna. Myślałam, że mam zawał serca – wspomina.
Pani Krystyna trafiała do szpitala w Kołobrzegu. Okazało się, że to nie zawał, a zapalenie trzustki.
– Do szpitala trafiłam na 10 dni. W tym czasie schudłam 7 kg. I już sama nie wiedziałam, czy to lepiej, że to ta trzustka, czy gorzej. Bo zawał serca to już jeden miałam – dodaje. – Ale w klatce piersiowej to mnie tak bolało, jakby to był zawał.
Z pobytu w szpitalu w Kołobrzegu wróciła pełna szacunku do pracy pielęgniarek, o których teraz mówi, że „trzeba by aniołem, żeby to wszystko przetrzymać”. 30 października pani Krystyna wróciła do domu, do Szczecina.
– Byłam jak w transie. Walizka spakowana, chciałam od razu wsiadać w pociąg i jechać do Krakowa. Żeby mnie tylko zakwalifikowali do tego programu unijnego. W końcu zadzwonił telefon, że mogę przyjechać. W pociąg wsiadłam o 5 rano i o 16 byłam już w szpitalu w Krakowie – dodaje.
– Szpital na Klinach to był dla mnie szok. Po klinice w Szczecinie i szpitalu w Kołobrzegu. Dopiero tutaj poczułam się zaopiekowana. Miałam wsparcie od lekarzy i personelu. Kobietom potrzeba takich miejsc – podkreśla. – Teraz buzia mi się nie zamyka. Wszystkim opowiadam o tym szpitalu, bo uważam, że trzeba więcej takich miejsc i to ogólnodostępnych dla wszystkich. Przecież w klinice w Szczecinie robot też jest. Ale nie ma takich operacji dla kobiet, za darmo. W znaczeniu, że z pieniędzy z grantu unijnego. Teraz zaczęłam się tym tematem raka u kobiet i operacji bardziej interesować – dodaje.
– W Krakowie byłam zaskoczona wszystkim. Biała pościel, jak w hotelu. Woda na stoliku. Ładna łazienka. Człowiek czuje się tam komfortowo – rozmarza się pani Krystyna. – Minus dałabym tylko za jedzenie. To dlatego, że jestem wymagająca. Prowadzę firmę gastronomiczną od lat. Na renomę swojej firmy gastronomicznej w Szczecinie pracowałam długie lata i wiem, co mówię. Śniadanie były dobre, ale obiad lepiej bym podała. Zacznę od tego, że zupa była za słona – tak, wiem, jak to brzmi (śmiech).
Choroba zmieniła plany pani Krystyny. Po powrocie do Szczecina i po tym, jak potwierdzone zostało w kolejnych badaniach, że raka nie ma, chciałaby więcej czasu poświęcić w uświadamianiu innych kobiet, że mają szanse na wygraną z nim i nawet wtedy, gdy w ich miejscu zamieszkania nie ma placówki, która oferowałaby im dostęp do nowoczesnych metod leczenia, warto szukać takich szpitali w innych regionach Polski.