Aldona, 70 lat
Rak trzonu macicyZ rakiem trzeba działać od razu. Wiem, bo już trzeci raz na niego choruję.
Pani Aldona z okien domu patrzy na płot, który w tym roku chciała pomalować. Nasadzić w ogródku nowe rośliny. – Trzeba było wszystko odłożyć, bo od wiosny walczyłam o życie z kolejną chorobą nowotworową – opowiada pani Aldona.
– Gdy syn zobaczył, w jakim stanie wyszłam po odebraniu wyników histopatologii chyba domyślił się wszystkiego. Że co najgorsze, to nam się przytrafiło – wspomina pani Aldona, emerytowana nauczycielka spod Łodzi.
To było w kwietniu tego roku. Nic nie zapowiadało tragedii. W grudniu 2021 pani Aldona była u swojego ginekologa na rutynowym badaniu. Zrobiła cytologię, miała USG. Wyniki wszystkich badań były dobre. Ale w marcu zaczęło się plamienie. Niby niewielkie, takie nieznaczne, ale jednak było. Kobieta po raz kolejny poszła do ginekologa. Ten, zważywszy na objawy, od razu wystawił jej skierowanie na łyżeczkowanie do miejscowego szpitala. Tam, podczas zabiegu, okazało się, że operujący znaleźli polip, który przy tej okazji usunęli. A wycinki, zgodnie z procedurą, posłali do badań histopatologicznych.
Po kilku tygodniach oczekiwania, 12 kwietnia, tuż przed Wielkanocą, przyszedł wynik tego badania. – Tym razem w pójściu na wizytę towarzyszył mi syn. Do gabinetu – wiadomo – weszłam sama, ale gdy go opuściłam i syn zobaczył, w jakim jestem stanie wszystkiego się domyślił. To znów był rak. Obydwoje wiedzieliśmy jedno: trzeba od razu działać i wziąć się z tym choróbskiem za bary – opowiada pani Aldona.
Pani Aldona ma 70 lat pani, arytmię serca i cukrzycę. Więc od razu było wiadomo, że łatwo nie będzie. – Wróciliśmy do domu, zaczęliśmy szukać ratunku. Ja, syn, synowa. Zadzwoniliśmy też do córki, która mieszka w Łodzi. Wszyscy siedli od razu do komputerów – wspomina.
– Roztrzęsiona byłam ogromne. Synowa Katarzyna i syn wszystko sprawdzali, każdą opcję. Rodzinnie zdecydowaliśmy, że potrzebna jest jeszcze druga konsultacja u lekarza. Poszłam do kolejnej ginekolog. Razem z tymi badaniami, wynikami histopatologii. Była zdziwiona obrazem, jaki się z nich wyłaniał. Zrobiła mi kolejne USG i powiedziała, że gdyby nie było potwierdzenia od histopatologa to nie uwierzyłaby w tego raka. Bo w obrazie na USG nic nie widać. Tylko taki jeden mały punkcik, który jej wyglądał na ślad po usuniętym polipie. A to był już rak – wzdycha.
W tej sytuacji decyzja o wykonaniu radykalnej operacji była nieuchronna.
Rodzina i sama pani Aldona chciała, żeby zabieg był jak najmniej bolesny. Jak najmniej inwazyjny. Myśleli o laparoskopii, ale w miejscowym szpitalu takiej opcji nie było. Może w Łodzi by się dało, ale łatwo by to nie poszło….
Tymczasem pani Aldona dobrze zdawała sobie sprawę, czym jest choroba nowotworowa. W 2004 roku onkolodzy stwierdzili u niej raka piersi. – Trochę go sobie tam sama wyhodowałam. Czułam grudkę pod palcami, ale łudziłam się, że to nic poważnego, może jakiś tłuszczak – wspomina. Ale to nie był tłuszczak, tylko rak. Nie było wyjścia, straciła pierś, węzły chłonne pod pachami. Chciała tak bardzo żyć, że aż przesadziła z rehabilitacją, która jest konieczna po tak rozległej operacji. Tak dzielnie ćwiczyła, że do dziś jedną rękę – po tej stronie, gdzie miała mastektomię, ma grubszą w obwodzie o jakieś 8 do 10 centymetrów. Pół biedy, gdy nosi rozciągliwe, elastyczne stroje. Ale gdy już jest to np. płaszcz to staje się to kłopotliwe, bo ręka się po prostu ledwie mieści w rękawie. Ale jak to mówi pani Aldona „idzie przeżyć”. Po zabiegu miała radioterapię i chemioterapię. „Chemia” była dla niej koszmarem, czuła się po każdym podaniu tak okropnie, że brak słów, żeby to opisać.
Ale, ale… znacznie gorzej sytuacja wygląda z tym krzyżem na czole. Ma pani krzyż na czole? – pytamy z niedowierzaniem. – Tak, to też przez raka. Mam predyspozycję do znamion, kilka miałam na twarzy. Koło tego na czole zrobiła mi się krostka. To ja wycisnęłam. I zaczęło się to rozrastać, ślimaczyć. Znów był onkolog i znów okazało się, że to rak. Operacja była taka, że po niej bolało mnie pół głowy. A na czole onkolog zostawił mi „błogosławieństwo”. Żeby wyciąć tego raka musieli ciąć mi czoło wzdłuż i w poprzek. I teraz jest po tym taki ślad w kształcie krzyża. Niezbyt widoczny, ale ja go widzę – opowiada.
– I proszę sobie wyobrazić, gdy po latach, w maju znów usłyszałam, że mam raka. I znów czekam na operację. Szukaliśmy z rodziną takiego miejsca w Polsce, w którym mogłaby się ona odbyć z mniejszą szkodą, czy bólem dla mnie – relacjonuje.
W internecie siedzi już cała rodzina. Przeczesują strony. Wynaleźli informacje o grancie Unii Europejskiej, który dostał Szpital na Klinach, dzięki czemu operacje robotyczne dla pacjentek są za darmo. Zanim rodzinnie zdecydowali się wyjazd do stolicy Małopolski przekonsultowali się jeszcze – na wszelki wypadek – u miejscowej ginekolożki. Dała zielone światło: „niech Pani próbuje” – powiedziała.
– Czytaliśmy o tym szpitalu w Krakowie, ile się dało. Dosłownie wszystko. Ja już w wyobraźni go miałam. Zwolniliśmy więc termin zabiegu w miejscowym szpitalu, bo ja już tylko tam chciałam się dalej leczyć – opowiada kobieta.
– Pierwsze wrażenie po przyjeździe, to takie zaskoczenie „jak tam jest czuściutko”. A jadąc do Krakowa, to ja już się nie denerwowałam. Wierzyłam, że jak już mnie zakwalifikowali do tego robota to będzie dobrze – wspomina.
Już w Krakowie, przed operacją została bardzo dokładnie przebadana przez anestezjologa. Trzeba było wziąć pod uwagę stan serca i cukrzycę, ale kwalifikacje przeszła pomyślnie.
– Pamiętam, że jak już leżałam na stole operacyjnym, to rozglądałam się dookoła za tym robotem. I wtedy go zobaczyłam. I to była ostatnia rzecz, jaką widziałam przed uśpieniem – dodaje. Pamięta też, jak budziła się po zabiegu. Cała się trzęsła, tak jakby miała dreszcze. Po poprzednich znieczulaniach tak nie było. – Cóż, wiek robi swoje – wzdycha.
Z Krakowa, ze szpitala, wyniosła wspomnienia o niesamowicie czułej i uważnej opiece personelu nad pacjentami. I to w każdym aspekcie, czy to od lekarzy czy pielęgniarek. – Była herbatka podana do łóżka i woda, co się chciało – wspomina.
Pani Aldona przeszła już w Krakowie kolejne wizyty kontrolne. Wie, że wszystko jest w porządku. Ucieszyła się, że nie musiała mieć radioterapii. – Histopatologia pokazał, że był to pierwszy stopień raka. Gdy wracałam z tymi informacjami już do domu, pomyślałam sobie, że znów mogę zacząć planować – uśmiecha się.
Jak mówi, nie lubi zbyt długo siedzieć w jednym miejscu, więc na wiosnę przyszłego roku chciałaby pomalować płot, posadzić kwiatuszki, pogrzebać na grządkach. Jedyny problem ma teraz taki, że syn i synowa mają ją na oku i nie pozwalają się forsować. Radzą by więcej odpoczywała więcej, nie szarżowała. A ona już we wrześniu chciała kwiatki przesadzać. I cały czas się odgraża, że w przyszłym roku „nie odpuści niczego”.
Choć trudno całkiem odciąć się jej od myśli, że babcia i trzy inne kuzynki zmarły na raka. Dlatego ona sama zdecydowała się na zrobienie badań genetycznych. Ma na nie pojechać do Łodzi. W lutym przyszłego roku.