Jolanta
Rak trzonu macicyTrzeba walczyć o życie i koniec. Pomógł mi w tym internet.
Operacja w krakowskim Szpitalu na Klinach, chemia, pięć tygodni radioterapii – pani Jolanta z Radomia swoją walkę z rakiem na tym etapie uważa za wygraną. Chce też opowiedzieć innym kobietom, jak się jej to udało.
Rak endometrium u 60-letniej pani Jolanty zaczynał się niepozornie. Nie tak, jakby sobie człowiek mógł wyobrazić taką straszną chorobę. – Pojawiły się u mnie jakieś bóle pleców, nagle upławy. Nic specyficznego, mimo tego postanowiłam iść do ginekologa, zrobić cytologię – opowiada Jolanta.
W gabinecie okazało się, że cytologii nie będzie – co już źle wróżyło, a ginekolog od razu skierował ją do szpitala. Zgłosiła się na zabieg, podczas którego zostały pobrane próbki do badań histopatologicznych. – Po dwóch tygodniach dostałam wyniki: rak endometrium drugiego stopnia. To było wiosną ubiegłego roku. Świat rozkwitał, ja płakałam – wspomina.
Pani Jolanta miała poczucie bezradności: miała diagnozę w ręku i brak wiedzy co robić dalej. A jeśli operacja, to kiedy i gdzie? Nic nie było wiadomo.
– Ani terminu, ani konkretów. 19 kwietnia miałam tylko zgłosić się do szpitala i czekać. Ale na co? – zastanawiała się. – Cała komunikacja w szpitalu sprowadzała się do ciągu zdań: dzień dobry, ma pani raka, do widzenia. I tyle.
Jak wiele kobiet w takiej sytuacji siadła do internetu i zaczęła szukać informacji, czytać o swojej chorobie. Przypomniała sobie też, że kiedyś oglądała w telewizji jakiś program o robotach: – Taka audycja, chore kobiety o tym opowiadały.
Z Radomia najbliżej jest do ośrodków robotycznych w Warszawie. Odnalazła ich adresy, ale kobietom w jej sytuacji oferowały jedynie płatne zabiegi. W końcu wpisując w wyszukiwarkę „rak endometrium” internet wyrzucił informacje o krakowskim Szpitalu na Klinach.
Jolanta szukała też pomocy i informacji u swojego ginekologa. O krakowskiej placówce nie słyszał, proponował pomoc w dostaniu się do Warszawy, ale na klasyczną operację. Ale takiej właśnie pani Jolanta chciała uniknąć. Wybrała więc drugą opcję, czyli telefon do Krakowa.
Odebrała go pracownica szpitala, pani Agnieszka. Poinformowała, jakie dodatkowe badania trzeba mieć, żeby zgłosić się do szpitala na wizytę u lekarza, który na tej podstawie będzie mógł podjąć decyzję o zakwalifikowaniu jej do programu walki z rakiem wspomaganego z funduszy Unii Europejskiej. Dzięki temu wsparciu operacje dla pacjentek są bezpłatne.
Pod koniec kwietnia była już w Krakowie. Zbadał ją ginekolog, przeprowadził wywiad, została włączona do programu.
– To całe czekanie na decyzję to była dla mnie masakra. Wolałabym, żeby to wszystko szło szybciej. Żeby to zrobić i mieć spokój – opowiada.
– Pamiętam, jak obudziłam się rano, już po operacji. Lekarz badał mi ciśnienie, dowiedziałam się, że wszystko jest w porządku, macica, jajniki, węzły chłonne zostały usunięte – wspomina.
Syn i mąż czekali na informacje o jej stanie. Jak się okazało za panią Jolantą był dopiero pierwszy etap walki z chorobą, gdyż potrzebna była jeszcze chemia i radioterapia.
Na zmianę wozili ją na te zabiegi do Krakowa. – Miałam dobrą opiekę i wsparcie – wspomina.
Radioterapia trwała pięć tygodni. Był już czerwiec. Przyjmowała ją, mieszkając w hotelu nieopodal krakowskiego szpitala. Takie leczenie to wysiłek dla człowieka. A i organizm był już wyczerpany udręką, tym że jej myśli krążyły tylko wokół raka. A tu taka wiosna wokół, chciałoby się i sałatkę ze szczypiorkiem i owoców pojeść. Ale nie można, bo przy radioterapii trzeba trzymać dietę i naprawdę bardzo uważać na to, co się je – wspomina. Nie wolno np. surowych rzeczy. – Przy naświetlaniach brzucha można tylko ugotowane, mało tłuszczu, bo jelita nie pracują normalnie. A tu tak kusiło, żeby akurat wtedy skubnąć sałaty. Wtedy najbardziej. Koleżanki rzuciły się na czereśnie i truskawki. To dopiero było! Bo tu trzeba było wstrzemięźliwość utrzymać. Ja dałam radę. Po radioterapii nie miałam ani oparzeń, ani innych złych rzeczy – opowiada.
Po zabiegu i dalszym leczeniu już dwa razy była na konsultacjach w Szpitalu na Klinach. Wyniki są dobre.
– Patrzę już spokojniej na to, co przeszłam. Po samej operacji czułam się świetnie – jak na ten stan. Nic mnie nie bolało, na trzecią dobę mogłam iść do domu. Nie bałam się, że mi się szew po operacji rozejdzie, bo go nie było. W domu dałam radę ugotować sobie zupkę, byłam zachwycona – cieszy się nawet teraz.
Wspomnienie o „rozchodzących się szwach” nie jest przypadkowe. Jej koleżanka miała raka jajnika i została zoperowana w sposób klasyczny. Nawet dwa lata poza biegu odczuwała ból w podbrzuszu, bardzo długo dochodziła do siebie. – A ja co? Czwartego dnia zupkę sobie gotowałam. Jak jej opowiadałam, jak się czuję, to nie wierzyła – mówi Jolanta.
Mniejsza urazowość to tylko jedna z przewag, jakie mają operacje robotyczne nad tymi klasycznymi. Pani Jolanta jesienią ubiegłego roku wróciła do pracy. Jej przyjaciółka, w lipcu – czyli dwa lata po zabiegu – nie była w stanie. Nie dawała rady. – Gdy u mnie minęło dwa miesiące, to ja już sobie podjechałam autem, zakupy sobie robiłam. Z niczym nie było problemu. Stanu mojego i przyjaciółki w ogóle nie było co porównywać. Te operacje robotyczne to rewolucja! – podkreśla Jolanta.
Z jej perspektywy najgorsze w tym raku były skutki chemii. Złe dni po jej przyjęciu, kiedy nie ma siły na nic. Strata włosów. Jak tu chodzić w peruce, gdy lato i gorąc? Pot się leje człowiekowi po głowie i spływa na oczy. A całkiem łysym pokazywać się ludziom to drugi dramat. Jolanta opowiada, jak zmartwiona patrzyła każdego dnia w lusterku na swoją głowę. Czekała i martwiła się, czy włosy odrosną. Opowiada też o koleżance z rakiem piersi i długimi, pięknymi włosami, która próbowała ratować je czepkami chłodzącymi. Ale też jej wyszły. A Jolanta w lutym idzie do fryzjera, bo wreszcie, po wielu miesiącach ma co obcinać.
– W takim stanie i przy takiej chorobie każda mała radość podbudowuje – wyjaśnia. – Z perspektywy tych miesięcy walki z rakiem czasami wydaje mi się, że akurat ja to wygrałam los na loterii. Trafiłam do krakowskiego Szpitala na Klinach, dostałam szybką i profesjonalną opiekę. Mnie się udało, ale czy tak powinno być? Myślę, że trzeba jeszcze wielu starań i inicjatyw, żeby to był standard dla wszystkich kobiet chorych na raka w Polsce – podkreśla Jolanta.