Anna, 45 lat
Rak szyjki macicyZostawili mnie samą z taką przytłaczającą diagnozą, onkologa miałam sobie szukać sama.
Anna nie kryje oburzenia tym, z jak wielką znieczulicą spotkała się w szpitalu w swoim mieście, gdy okazało się, że ma raka. Lekarze nawet nie wystawili jej karty DILO, która uprawnia do szybkiej ścieżki diagnostycznej. Onkologa też miała sobie szukać sama.
– Nic. Dosłownie nic dla mnie nie zrobili, tylko wystawili mnie za drzwi z diagnozą: Ma pani raka-opowiada pani Anna, mieszkanka zachodniej Polski.
U ginekologa była ostatnio w maju. Miała cytologię, wyszła taka sobie. W sierpniu poszła na kolejną – tym razem była to cytologia płynna, która miała dać lepszy obraz sytuacji. Faktycznie coś się dzieje – usłyszała po dwóch miesiącach od ostatniej wizyty od swojej ginekolog. Okazało się ,że to „rodzący się mięśniak. Dostała skierowanie do miejscowego szpitala, w którym odbył się zabieg usunięcia tego mięśniaka. Pozostało czekać na wyniki badania histopatologicznego. Po pięciu tygodniach wynik trafił do szpitala. W obrębie usuniętej zmiany wykryto komórki rakowe, a mięśniak okazał się być polipem. W tym samym czasie przyszedł również wynik cytologii płynnej. Okazało się ,że wyszedł dobry ,żadnych komórek rakowych. Po tym wszystkim uważa ,że ta niby bardziej „szczegółowa” cytologia to ściema i strata pieniędzy.
– Dla mnie szybkość tych zmian nowotworowych była szokująca. W maju nic nie wskazywało na problemy. Potem, co prawda, pojawiły się jakieś plamienia między okresami i śluz był taki dziwny… – Ginekolog mówiła, że to nadżerka, że stan zapalny, który należy załagodzić – wspomina Anna. Na tak dramatyczny rozwój wypadków w żadnym razie nie była gotowa.
– Najbardziej zszokowała mnie rozmowa z miejscowym ordynatorem. Wręczył mi wyniki histopatologiczne, ja zdrętwiała ze strachu czytam je, zadaję dodatkowe pytania. Jestem w szoku ,nie mogę pozbierać myśli …..Oznajmił mi, że sama mam sobie poszukać poradni onkologicznej, bo z jego strony to już wszystko, co miał mi do przekazania i co może dla mnie zrobić – opowiada.
– To było dla mnie takie szokujące doświadczenie, którego się nie spodziewałam. Zostałam sama z tym stresem i przytłaczającą, informacją. Nie wiem, kto specjalizuje się w leczeniu takich chorób, komu zaufać. Mój świat runął w ciągu dziesięciu minut…..
Anna została z diagnozą sama. Nie wiedziała, gdzie ma dalej iść. Czy szukać specjalistów w Zielonej Górze, a może we Wrocławiu?
– Ja po prostu nie wiedziałam, jak mam to wszystko zorganizować?? – mówi.
– Zrozumiałam jedno: jak w tym systemie masz znajomości, zostaniesz potraktowana dobrze, znajdą się terminy i miejsce w kolejce do lekarza .
Gdy wspólnie z mężem ochłonęli trochę po tych złych nowinach, przeszukiwali internet, żeby poczytać o chorobie Anny i może tam znaleźć jakąś podpowiedź, co robić dalej.
– Mój maż wpisał w wyszukiwarkę najprostszą frazę: „rak szyjki macicy”. Wyskoczyły informacje o „Szpitalu na Klinach”, którego nazwa jeszcze wtedy niewiele nam mówiła. Otworzyliśmy stronę. Poczytaliśmy o operacjach robotycznych. Dowiedzieliśmy się, jakie są zalety tego nowego systemu operacyjnego. Operuje się nim dokładniej, szybciej, że kobiecie łatwiej dojść do formy ,że jest mniej powikłań. Podobne zabiegi oferowała też prywatna klinika w Warszawie. Ale tam zabieg kosztował ok. 30 tysięcy złotych, a do tego były opłaty za każdy dzień pobyty po tysiąc złotych – relacjonuje Anna.
A w Krakowie operacja bezpłatna, w tym znaczeniu, że opłacona z unijnego grantu badawczego (program wart jest kilkanaście mln zł) i dlatego pacjentki nie płacą za zabiegi.
– Zadzwoniliśmy do Krakowa. Już po pierwszej rozmowie uspokoiłam się , bo wszystko nabrało sensu. Pani Agnieszka wysłuchała nas, poinformowała o wszystkim, uspokoiła. Skoordynowała wizytę rezonansu(w Krakowie oczywiście) z wizytą konsultacji w szpitalu. Wreszcie przestałam czuć się taka osamotniona w tym nieszczęściu – opowiada Anna.
Pierwsza wizyta w Szpitalu na Klinach, ta na miejscu, w Krakowie pod pewnymi względami była dla niej szokiem. Trafiła do dr n.m.Krzysztofa Mawlichanowa. Jego podejście do niej, jako pacjentki, sposób w jaki ją badał, rozmawiał, tłumaczył – ani przez sekundę nie zapominając, a wręcz troszcząc się o jej komfort podczas badania, były dla niej szokującym doświadczeniem. W sensie pozytywnym, oczywiście. Doktor wszystko jej wytłumaczył i to bez oznak zniecierpliwienia. Przedstawił konkretne etapy leczenia.
Kolejnym szokiem było dla niej to, jak wnikliwie doktor podszedł do wyników jej badań. Zadzwonił przy niej do radiologa, który opisywał wyniki rezonansu. Dopytywał o szczegóły, upewniał się. Dopiero po tym dodatkowych konsultacjach i kolejnym badaniu przez profesora Kazimierza Pityńskiego ,Anna usłyszała, że została zakwalifikowana do operacji w krakowskim ośrodku.
– Powoli docierało do mnie, że czeka mnie radykalna histerektomia. Że to oznacza usunięcie macicy, jajników i absolutnie wszystkiego. Ale z drugiej strony pomyślałam sobie: a po co mi ta macica? To źródło cierpień, siedlisko polipów, mięśniaków, no i raka. Mam 45 lat, więcej dzieci już nie planowałam. Niech wreszcie skończą się te miesiączki, ból i ten przerażający obezwładniający umysł lęk i stres – podkreślała stanowczo.
Już po operacji, którą zniosła bardzo dobrze, dowiedziała się, że fakt, iż zdecydowała się na operację robotyczną miał dodatkowe, niebagatelne znaczenie. Jej budowa anatomiczna była taka, że pęcherz moczowy znajdował się w niebezpiecznej bliskości macicy.
– Z tego powodu, że zabieg wykonywał prof. Pityński – który, jak się dowiedziałam – jest bardzo dokładnym operatorem – i przez to, że precyzja robota pozwala odpreparować jedną strukturę od drugiej, obyło się bez komplikacji. Czy przy otwartej operacji byłoby tak samo? Myślę ,że nie ….
24 października była już po zabiegu i wracała do domu. Szczęśliwa, że na tym etapie kończą się jej problemy. Wyniki histopatologiczne pobranego materiału wyszły pomyślnie. Nie było przerzutów. Dostała skierowanie na leczenie uzupełniające, czyli brachyterapię. Miała mieć trzy sesje i pomimo odległości zdecydowała się odbywać je w Krakowie, w Szpitalu Uniwersyteckim. Czyli praktycznie na drugim końcu Polski.
Dlaczego? -W naszym rejonie (zachodnia Polska)nie ma specjalistów, wykwalifikowanych lekarzy z doświadczeniem i ogromną wiedzą oraz szpitali ,które oferują takie usługi jak szpitale w Krakowie. Jest to uważam szokujące i strasznie niesprawiedliwe w stosunku do pacjentów onkologicznych ,którzy zostają sami ,bez należytej opieki medycznej , sprzętu medycznego, standardów, wsparcia ,szybkiej i konkretnej pomocy.
Nie chodzi tylko o to, że jeden to szpital publiczny, a drugi prywatny. Bo radioterapię miała w Szpitalu Uniwersyteckim, czyli też publicznym ośrodku. A od każdego pracownika doświadczyła ogromnego szacunku i pełnego profesjonalizmu.
– To wszystko tak szybko w Krakowie się odbyło, że aż trudno mi uwierzyć, że miałam raka. Dzięki pomocy i ogromnemu wsparciu P.Agnieszki ,Doktora Krzysztofa ,pielęgniarkom pracującym w Szpitalu na Klinach, mój koszmar przerodził się w NADZIEJĘ –dodaje szczęśliwa ,kończąc rozmowę .